Steampunk kojarzy się dość jednoznacznie: panowie i damy w
eleganckich ubraniach, oraz świat na pograniczu dawnych, tradycyjnych metod
życia i nowoczesności. To garnitur i gogle, miedź i brąz, wszechobecne trybiki
z zegarków i maszyny parowe. Tyle z klasyki, uważanej zazwyczaj za tyleż
piękną, co kiczowatą i przesadzoną. W literaturze z motywem steampunku
zwyczajowe już jest połączenie początków technologii z magią, które stanową
mieszankę specyficzną i bardzo urokliwą, bo dającą wyobraźni spore pole do
popisu, co zostało wielokrotnie literacko potwierdzone. Czy można dodać w tej
kwestii coś więcej, stworzyć coś, co nie będzie powieleniem schematu w ładnej
oprawie? Jak się okazuje, można.
Sir Ashley Brownhole jest osobą na stanowisku – właścicielem
sporej części agencji prasowych w koloniach wenusjańskich. Jest też
dżentelmenem, nie rozstaje się z cylindrem, nie przeklina, damom się zawsze
kłania, a wszystkich traktuje z szacunkiem. No, prawie wszystkich… Na Ziemię wyrusza z misją zawodową, wysłany
tam przez jeszcze wyżej postawionego kuzyna, który polecił mu zbadać plotki o
dziwnym zjawisku, ludziach, którzy uzależniają się od… światła. Ale nie światła
słonecznego – chodzi o Blask pochodzący z wnętrza ziemi. Na Wenus dotarły też
informacje o dziwnych istotach spadających z nieba, które po prostu wbiły się w
ziemię i zaczęły ów Blask wypijać. Jak mus to mus… Ashley na miejscu już
spotkał nietypowego towarzysza – trochę ekscentrycznego hrabiego Shankbella,
który był tak miły, że pozwolił mu na obejrzenie jednego z tych zjawisk, które
wylądowało na terenie jego posiadłości, dodatkowo z przypadku dołącza do nich
panna Cydonia Hornsby, mieszkanka przyległego terenu, która uległa wypadkowi,
najeżdżając powozem na eksplodującą roślinę w bliskim sąsiedztwie i została
przez obu panów pozbierana i doprowadzona do porządku. Hrabia proponuję obojgu
gościnę na noc, argumentując to faktem, że oboje są po wyczerpujących przejściach,
a i on będzie się czuł lepiej w towarzystwie… jednak dopiero w nocy okazuje
się, jakie motywy kierowały nim naprawdę, a była to długa noc.
Zadziwiające, że taki wstęp do fabuły, który zdaje się
opisywać już dużo, tak naprawdę obejmuje jedynie niewielką część początku… U
Maszczyszyna dużo się dzieje. Wielu rzeczy rzeczy na pewno czytelnikowi nie
braknie w tej książce do samego końca: akcji, jej zaskakujących zwrotów, nowych
pomysłów, szczegółowości i zaskoczenia. „Światy Solarne” to kosmos – nie tylko
dosłownie – są mieszanką idei, która nie daje się określić nawet jako jeden
gatunek. Piszą na okładce „Steampunk po polsku”, tymczasem to, co czeka w
książce nosi jedynie lekkie znamiona steampunku, będąc raczej dżentelmeńskim science-fiction
z przewodnim motywem czegoś, co przedmówca określił jako biopunk – pojęcie dotąd
mi nieznane, ale z całą pewnością zostało przyswojone i pokochane. Co do samej
akcji jeszcze – może być problematyczna, właśnie ze względu na tę wyjątkową
dynamikę, chociaż może należałoby już przyznać, że autor po prostu nie tracił
czasu na przejścia, wydarzenie następuje po wydarzeniu w tak nagły sposób, że
można się łatwo zgubić w tym, co się właściwie dzieje. Wracaj wtedy czytelniku
na poprzednią stronę i szukaj, które to zdanie sugerowało przeniesienie bohaterów
do kolejnej lokalizacji. Nadążać da się, ale trzeba uważać, i jest to jedyna
jak dotąd książka, w której zaobserwowałam taki problem, co może wynikać z
faktu, że w „Światach Solarnych” widziałam początkowo raczej książkę do relaksu
umysłowego. A ona zupełnie nie do tego się nadaje.
Motyw biologiczny to to, co trzymało mnie przy tej pozycji pomimo
wielokrotnie odczuwanego zniecierpliwienia. Rasa agresorów to istoty
zdrewniałe. Tak – ich ciała zbudowane są z drewna, obdarzone są rozumem,
technologią (w zastępstwie kończyn budują sobie mechaniczne protezy! Rany julek…),
i bardzo potrzebują tego, co we wnętrzu Ziemi drzemie. Znamienny jest fakt, że
ich organizmy oraz ludzkie mają, mimo pozornie absolutnych różnic, pewne
powinowactwo: „zarażają się” wzajemnie własnymi tkankami. W drewnie przybyszy
(Kloców… co za dosadne określenie, zupełnie nieeleganckie) może rozwinąć się
mięsień, gdy zostanie zainfekowane ludzkimi komórkami, co powoduje jego gnicie,
natomiast zdrewnienia pojawiające się w organizmach ludzi po kontakcie z
drzazgami obcych wywołuje obumieranie ciała wokół, i może prowadzić do śmierci
niemiłą drogą przez szaleństwo. W książce pojawia się cała gama istot i osób „zmieszanych”
w ten sposób, z różnym (choć zawsze niekorzystnym) skutkiem. Ale to nie
wszystko w temacie biologii: specyficznie pojęta nowoczesność objęła wśród
ludzi także sferę seksu i związanej z tym obyczajowości. Ludzkość podzieliła
się na dwa obozy: tradycjonalistów, którzy lubią seks takim, jaki go znamy,
określanych tu jako nieokrzesańcy i brutale (kobiety też, tak), oraz właśnie
dżentelmeni, którzy przeszli przemianę i rozmnażają się za pomocą… pyłków. Ot,
zapylanie, zarodniki w powietrzu, te sprawy; uznano to za czyste i
uprzejmiejsze podejście do rzeczy. Wielbiciele Lema na pewno kojarzą motyw.
Kosmos, prawda?
Wspomniałam, że nie brakuje w książce motywów wywołujących
zdziwienie, a tym, który sprawił, że szczęka mi opadła jest prosty,
staroświecki i wręcz absurdalny przez to… rasizm. Skrajna dyskryminacja ludzi
rasy czarnej, których autor potraktował przewrotnie, czyniąc z nich aż dwie
przeciwstawne odmiany: niewolników pozbawionych niemal ludzkich odruchów, oraz
wysoko rozwiniętych (wyżej, wiele wyżej od białych ludzi) Aborygenów, którzy,
mimo plemiennych tradycji obejmujących także wygląd, jakie możemy sobie
swobodnie wyobrazić na podstawie znanych nam z filmów przyrodniczych obrazków,
opanowali nie tylko technikę, ale także sztukę taką, jak teleportacja. Nasz
zaprzysięgły rasista, sir Ashley, który niewiele na ten temat właściwie wie,
będzie miał ciężki orzech do zgryzienia. I bardzo dobrze, bo od jego teorii na
temat różnic rasowych czasem aż się coś czytelnikowi przewraca niemiło w
środku. Są Marsjanie, inne dziwne nacje, trzeba było dyskryminować akurat
czarnych?...
Pobieżne spojrzenie na okładkę daje wrażenie czystej klasyki
gatunku, ale wystarczy spojrzeć dokładniej, by zastanowić się, czy na pewno wszystko
z zawartymi tam obrazami jest w porządku. Przeczytanie fragmentu książki już
wiele wyjaśnia, jest to bowiem zbiór motywów z jej treści. Zaprojektowana przez
panią o nazwisku takim, jak autor – zakładam, że była to żona, ale mogę się
mylić – jest specyficznie ładna, stylowa i odpowiednio do zawartości tomiku
niepokojąca. Sama w sobie okładka jest jednak średniej jakości, ponieważ szybko
się niszczy, pokrywająca ją przezroczysta folia odkleja się i wygląda
nieestetycznie. A szkoda. Jeśli ktoś przygarnie tą pozycję na własność,
najlepiej od razu pokusić się o jakąś dodatkową oprawę zabezpieczającą.
Maszczyszyn nie posługuje się językiem ciężkim czy
niezrozumiałym, konfundujące jednak jest w jego stylu to, jak szybko wprowadza
w życie kolejne pomysły i w jakim tempie zmieniają się u niego wydarzenia.
Rzecz wymaga – i stanowczo zasługuje na to – poświęcenia jej odpowiedniego
czasu i uwagi. I nade wszystko –
cierpliwości! Bo gdy zagłębić się w akcję, pozostaje już tylko trzymać łatwo
tłukące się rzeczy z daleka i ostrzec wrażliwe osoby wokół, by nie zwracały
uwagi, jakiekolwiek dźwięki usłyszą. Panu autorowi gratuluję tego, jak zmyślnie
potrafi doprowadzać co chwila do przekonania, że już więcej nie da się tu
wymyśleć, i za każdą kolejną stroną zaskakiwać – drogi czytelniku, jeszcze mało
widziałeś, poczekaj. Książka jest inna, dziwna, nie dająca się ująć w jedne, określone
ramy gatunkowe, mało tego: miesza co dziwniejsze podgatunki, by stworzyć z nich
coś swojego. A to naprawdę spore osiągnięcie. Koniecznie pamiętać, by wziąć
głęboki wdech przed czytaniem.
Za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego dziękuję serdecznie wydawnictwu Solaris.
Dane ogólne:
Tytuł oryginału: Światy Solarne
Autor: Jan Maszczyszyn
Wydawnictwo: Solaris
Rok wydania: 2015
Liczba stron: 480
Jeju, nie słyszałam o tej pwoieści w ogóle, a naprawdę mnie zaciekawiło. Może dlatego, że na gruncie literackim (zaznaczam) bywam dość często masochistką i rzucam się na wszystko co dziwne, ciężkie i niekonwencjonalne, a nawet słabe (o, to zdecydowanie za często...). Ale naprawdę mnie Światy solarne zaciekawiły i będe musiała się rozejrzeć za tą książką. A że rzadko sięgam, pomimo uwielbienia do fantasy, po powieści tego rodzaju, to tym bardziej, warto spróbowac czegoś nowego.
OdpowiedzUsuńNo, to powodzenia! I daj znać, jak poszło ;D
UsuńDzięki za konkretną recenzję :) O powieści nie słyszałam, ale jako fankę steampunku naprawdę mnie zainteresowała.
OdpowiedzUsuńCo do tego rasizmu - może to nie autor jest rasistą, a tylko świat taki stworzył? No bo skoro kultura jest na etapie epoki wiktoriańskiej, to rasizm jest jak najbardziej na miejscu.
A jeśli chodzi o okładkę... Mój wzrok przyciągnął przede wszystkim napis: "Steampunk po polsku"! Boli, boli, och jak boli! [Bo gdy to przeczytałam, to uznałam za stosowne walnąć głową w biurko].
miedzysklejonymikartkami.blogspot.com
Autora tu zostawię w spokoju, kultura wiktoriańska odrobinę by rzecz tłumaczyła, gdyby nie fakt, że całość jest na etapie podboju kosmosu i naprawdę jest wiele dziwniejszych rzeczy do przyczepienia się niż po prostu ludzie z ciemną skórą x;
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTakie czasy nastały że autor się musi usprawiedliwiać z tego co napisze. Czytając staram się wierzyć w dobrą wolę piszącego, zwłaszcza kiedy porusza kontrowersyjne tematy, że próbuje zmusić nas do refleksji nad pewnym kwestiami. A jeśli nawet potrzebuje tylko dać upust swoim wszelakim antypatiom to cóż... jego problem ;]
UsuńMam wrażenie, że kwestia została wzięta odrobinę zbyt poważnie. Nie sugerowałam nic autorowi przecież, a za komentarze czytelników już nie odpowiadam.
UsuńNie spotkałam się z tym tytułem wcześniej, ale brzmi naprawdę świetnie. Bardzo lubię steampunk, chociaż raczej jako stylistykę, bo nie miałam okazji zapoznać się ze zbyt wieloma dziełami utrzymanymi w tej konwencji. Ale ze "Światami Solarnymi" chętnie się zapoznam w bliżej nieokreślonej przyszłości.
OdpowiedzUsuńZdecydowanie nie mój gatunek ;)
OdpowiedzUsuń